24 listopada 2014

Zabójczyni - 2

Druga część, zapraszam do czytania ;-) 

Zabójczyni cz 2

Zerknął przez okno. Niespełna jedenastoletnia  dziewczynka o pięknych, długich blond włosach, siedziała na schodach prowadzących do karczmy. Przyglądał się ze zmartwioną miną, machinalnie czyszcząc kufel. Martwił się. Miał powody, chociaż żona uparcie twierdziła, że nic się nie zmieniło. Nie wiedział, czy próbowała w ten sposób uspokoić jego, czy siebie samą. Rok temu, gdy jego córka, jego blond aniołeczek, jego oczko w głowie, zgubiła się w lesie, panicznie bał się, że ją straci. Znalazła się po dwóch dniach, ale była odmieniona. Nie był w stanie powiedzieć co się stało. Nadal, mimo że minęło tyle czasu, nie potrafił określić na czym dokładnie polegała ta zmiana, ale Kerra nie zachowywała się, jak na jedenastolatkę przystało. Była spokojna, nie apatyczna, ale po prostu spokojna, cierpliwa, cicha. Zamiast biegać z innymi dziećmi, siedziała albo z nosem w książkach, albo znikała na długie godziny. Zapytana kiedyś o powód, wyznała, acz niechętnie, że  próbuje udomowić jedną z leśnych wiewiórek. Cierpliwość to dziecko miało anielską.
I te oczy.

Kiedy tak czasami zerknęła na człowieka tymi oczami, miało się wrażenie, że to spojrzenie nie dziecka, lecz dojrzałej, mądrej kobiety, która zna życie lepiej niż niejeden starzec. To było... niepokojące.

            Siedziała na schodach, wczytana w którąś z książek o ziołach, kiedy coś przykuło jej uwagę. Uniosła głowę i odgarnęła blond kosmyk sprzed oczu, właśnie w momencie, gdy na plac powoli, powłócząc nogami, wjechał koń. Był zdyszany i Kerra wiedziała, że potrzebny mu odpoczynek i czyszczenie. W samym jednak zwierzęciu nie było nic osobliwego. To jeździec przykuwał uwagę. Kasztanowo włosa kobieta niemalże zwisała po prawej stronie wierzchowca, cudem tylko utrzymując się w siodle, gdyż bezwładne ręce nie trzymały lejców. Za nią ciągnął się strumyczek krwi. W chwili, gdy koń się zatrzymał, kobieta zwaliła się bezwładnie na ziemię, a Kerra wydała z siebie piskliwy krzyk.
***
-        To zabójczyni – powiedziała pulchna kobieta o blond włosach, pochyliła się bardziej do męża, jakby bała się, że ktoś ją usłyszy – znalazłam na wewnętrznej stronie uda znak cechu gildii – szepnęła.
Karczmarz w zamyśleniu podrapał się po brodzie. To zmieniało wszystko i wyjaśniało pas ze sztyletami, oraz pochewki na noże do rzucania, jakie przy niej znaleźli. Powiedzieć, że członkowie cechu Żmii byli niebezpieczni, to jak uznać trąbę powietrzną za lekką bryzę. Wyszkoleni zabójcy byli szybcy, cisi i przede wszystkim skuteczni. Mówiono też, że zawarli pakt ze śmiercią, która w zamian za nowe dusze, nauczyła ich jak przemieszczać się bezszelestnie i znikać z pola widzenia w dogodnym momencie. Sama wiedza, który z ludzi jest członkiem gildii, mogła kosztować człowieka życie. Człowieka, jego rodzinę i przyjaciół. Karczmarz zadrżał mimowolnie, zaczął się zastanawiać, czy udzielenie pomocy dziewczynie nie ściągnie na niego kłopotów.  Najbardziej jednak martwił się o rodzinę, a zwłaszcza o córkę.
-        Kerra wciąż przy niej siedzi – odezwała się jego żona, jakby czytała w myślach – po prostu siedzi i się w nią wpatruje, jakby chciała zapamiętać już na zawsze rysy jej twarzy i w ogóle. Trochę mnie to niepokoi – przyznała.

            Bolało. Pamiętała elfa i napiętą cięciwę łuku, pamiętała pędzącą w jej stronę szaropiórą strzałę. Potem nie pamiętała już nic, aż do bólu, jaki teraz odczuwała. Ze zdziwieniem odkryła, że znajduje się w łóżku, między świeżą pościelą. Jej wzrok napotkał mądre spojrzenie dojrzałej kobiety.
-        On ma twoje oczy – usłyszała dziecięcy głos.
-        Kerra, idź pomóż matce przy gotowaniu obiadu – rzekł wysoki, postawny mężczyzna, właśnie wchodzący do izby.
Dziewczynka zeskoczyła z krzesła, na którym siedziała i pobiegła w stronę drzwi. Delaila popatrzyła za nią. Czyżby miała jakieś halucynacje? Przysięgłaby, że dziecko coś do niej mówiło. Dziecko, które przez mgnienie oka wydawało się dorosłą kobietą.
-        Jak się czujesz? - zapytał nowo przybyły.
Zabójczyni przyjrzała się swemu rozmówcy. Był wysoki, na jakieś metr osiemdziesiąt. Kiedyś może miał atletyczną budowę, teraz efekt psuł nieco wyrośnięty, ale nie nadmierny brzuszek. Miał na oko jakieś czterdzieści parę lat. Był szatynem, a zakola przy skroniach, zdradzały, że zostało mu jedynie kilka wiosen, by cieszyć się tymi włosami. Delaila uniosła się nieco, mimowolnie przyglądając się postawie, jak sądziła po ubrudzonym nieco fartuchu, karczmarza. Wyuczone w gildii nawyki kazały jej ocenić, na której nodze mężczyzna stawia ciężar, jaki ma zasięg ramion, ile mniej więcej może ważyć, a co za tym idzie – jak szybko się poruszać. Oceniła jak daleko stał od łóżka i własne szanse, na ewentualną ucieczkę. 
-        Gdzie są moje sztylety? - nagle zorientowała się, że nie ma przy sobie broni.
-        Wiemy, że masz znak cechu gildii – powiedział niespodziewanie.
Delaila drgnęła ledwie zauważalnie. Zawiesiła wzrok na mężczyźnie. Odważny był. Albo głupi. Zastanawiała się nad tymi opcjami przez chwilę. Zrobił krok w jej stronę, więc napięła wszystkie mięśnie. Chciał ją skrzywdzić? Nie, przecież mógł to zrobić wcześniej. Rozejrzała się pośpiesznie i znalazła swoje sztylety na krześle pod przeciwległą ścianą, leżało tam też znajome zawiniątko – jej ubrania. Mężczyzna spostrzegł jej wzrok, bo zatrzymał się w pół kroku. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz zaraz je zamknął. Delaila spojrzała na niego twardo. Dystans między nimi zmniejszył się, a to znaczyło, że i jej szanse na ucieczkę uległy zmianie, nie mówiąc już o tym, że była ranna, leżała pod pierzyną i do tego w jakiejś niewygodnej, długiej koszuli, nie nadającej się do walki. Oblizała wargi.
-        Nie mam tu żadnego zlecenia – przerwała ciszę.
Odetchnął wyraźnie. Kiedy napięcie z niego zeszło podszedł powolnym krokiem do łóżka i usiadł na jego brzegu. Z całych sił powstrzymała się, by nie uskoczyć. Mógł uznać to za atak, a był za blisko, by mogła sobie pozwolić na swobodę ruchów w takiej pozycji w jakiej się znajdowała. Po chwili zauważyła zmianę na jego twarzy. Wyraz zakłopotania zabarwił mu lekko policzki.
-        Wiem, że teraz jesteś w ciężkim stanie... - zaczął.
Wiedziała o co poprosi. Nikt nie chciał pod dachem zabójcy. Byli jak zaraza, jak mysz odkryta w spiżarni, jak podatki, jak zło konieczne, którego nikt nie chciał widzieć.
-        Odejdę, gdy tylko dam radę wstać – weszła mu w słowo i, ku własnemu zdziwieniu, posłała mu uśmiech.


***

1 komentarz: